Daniel Castro – gitarzysta pochodzący z Kalifornii, zafascynowany Albertem Kingiem, Albertem Collinsem oraz B.B.Kingiem. Będzie jedną z gwiazd 39 Rawa Blues Festival. Zagra 12 października w katowickim „Spodku”, który zrobił na nim ogromne wrażenie z koncertowych filmików i festiwalowych zapowiedzi, które obejrzał w sieci. Z czego zbudował swoją pierwszą gitarę? Co czuł, słuchając po raz pierwszy płyty wielkiego B.B. Kinga? Co pochłania go oprócz bluesa? Między innymi tego dowiecie się z lektury poniższego wywiadu z kalifornijskim muzykiem.
Pamiętasz ten moment, w którym blues pojawił się w Twoim życiu?
Gdy miałem jedenaście lub dwanaście lat, nauczyłem się paru kawałków Jimmy'ego Reeda. Od paru lat ćwiczyłem już grę na gitarze. Ale ten przełomowy kontakt z bluesem zawdzięczam siostrze, która pewnego dnia podarowała mi kilka płyt B.B. Kinga. Kiedy usłyszałem jego grę i śpiew, poczułem się jakby zwracał się wyłącznie do mnie. Siedziałem na łóżku i łzy leciały mi z oczu – to wszystko, co mogłem wówczas zrobić...
Który utwór był tym pierwszym, wyuczonym na pamięć?
Pierwszym, który potrafiłem zagrać bezbłędnie od początku do końca był „House of The Rising Sun” w wersji The Animals. O ile pamiętam, jego opanowanie zajęło mi może z półtorej dnia.
Posiadasz jeszcze swoją pierwszą gitarę? Ile instrumentów znajduje się aktualnie w Twojej kolekcji?
To było tyle lat temu... Niestety moje wczesne instrumenty kompletnie się rozleciały. Budowaliśmy je razem z bratem ze zwykłych desek, a za struny służyły nam fragmenty rybackich sieci. W porównaniu do znajomych gitarzystów nie mogę pochwalić się jakimś imponującym zbiorem gitar, jest ich około piętnastu.
Bardzo wcześnie zacząłeś przygodę z profesjonalnym graniem. Musiałeś stosować jakieś sztuczki, by pozwolili Ci – jako nastolatkowi - wejść do klubów, gdzie wstęp jest dopiero od 21 roku życia.
Zwykle lider zespołu dogadywał się z właścicielem danego klubu i to działało. Pozwalano mi występować na scenie, ale przerwy między setami musiałem spędzać na zewnątrz. Nie mogłem szwendać się po klubie. Pozwalano mi wejść do środka dopiero wówczas, gdy mieliśmy zacząć grać.
Gdybyś mógł wybrać – spośród współczesnych muzyków - „dream team” na jeden koncert, jakie nazwiska by się w nim znalazły?
Trudne pytanie... Musiałbym poważnie zastanowić się nad takim wyborem. Szczerze mówiąc, zespół który mam obecnie mogę określić jako „dream team”.
Jak scharakteryzowałbyś muzyków, z którymi obecnie występujesz? No i jakim szefem jest Daniel Castro?
Chcę myśleć, że jestem dobrym liderem zespołu. Nie określiłbym siebie mianem szefa. Mimo, że podejmuję wszystkie decyzje i dbam o interesy kapeli, zawsze chętne słucham wskazówek ze strony moich kolegów. To świetni muzycy! Stuprocentowi profesjonaliści ze świetnym podejściem do grania, no i ze świetnym poczuciem humoru. Każdy z nich jest wyjątkowy i daje sporo od siebie podczas koncertów.
Twoją studyjną dyskografię zamyka na razie album „Desperate Rain”, który ukazał się sześć lat temu. Przygotowujesz materiał na nową płytę?
Można powiedzieć, że aktualnie trwają prace nad ukończeniem paru kompozycji. To dla mnie bardzo pracowity rok, ale mam nadzieję, że uda się wejść do studia jeszcze przed końcem 2019 roku.
W jednym z artykułów powiedziałeś, że grasz na gitarze praktycznie codziennie, nawet dla samego siebie. Masz jeszcze czas na inne hobby?
Uwielbiam czytanie. Interesują mnie zwłaszcza różne tematy związane z historią. Ale najbardziej istotne jest dla mnie dbanie o dobre relacje z żoną Julie, rodziną i przyjaciółmi.
Miałeś okazję dowiedzieć się nieco o Rawie Blues i generalnie o Polsce?
Tak, zrobiłem sobie mały „research”. Oglądałem sporo koncertowych klipów z festiwalu na YouTube. Sala, w której wystąpimy jest piękna, robi naprawdę imponujące wrażenie, podobnie jak sama otoczka festiwalu. Czytałem również sporo o historii Waszego kraju, która jest po prostu fascynująca.
Rozmawiał: Robert Dłucik (RawaBlues.com)