Choć recenzje piszę już w sumie od pięciu lat, bardzo rzadko zdarza mi się przedstawiać zespoły założone poza granicami naszego kraju. Mógłbym takowe policzyć chyba na palcach jednej ręki. Niby niczym specjalnym się one nie różnią, ale wewnątrz człowieka rodzi się taka mentalna satysfakcja - może chodzi o to, że dociera się ze swoją działalnością coraz dalej, może o to, że jednak gdzieś pojawia się szansa na odkrycie czegoś innego. I tak oto przechodzę do zespołu Soulride - niby założonego przez trzech Polaków, ale w praktyce od początku działającego na terenie Wielkiej Brytanii. Przyszło mi zmierzyć się z jego najnowszym dzieckiem, noszącym wymowny tytuł "Murder Act".
Od strony obserwatora przyznam, że wyczuwałem od "Murder Act" pewną ambicję. I to bez znajomości jakichkolwiek dźwięków stamtąd pochodzących. Nie wiedziałem też, czego konkretnie się spodziewać. Internet sugerował ciężkie granie spod znaku heavy i groove metalu, z pewnymi naleciałościami thrashu – wyglądało to zatem intrygująco. Sam album stanowi wyraźną kolubrynę ze swoimi sześćdziesięcioma sześcioma minutami, co przy dziesięciu utworach wskazuje na bardziej rozbudowane konstrukcje - czy tak? W końcu inspiracji doomem nie wykryłem. Ciekaw byłem, czy album zaintryguje mnie mocarną, bezlitosną formą, czy raczej wymęczy przerostem formy nad treścią - między nami, zdradzę że zaistnienia tej drugiej opcji nie przewidywałem. Rozwieję jednak wszelkie wątpliwości: to nie jest łatwy w odbiorze album, i składa się na to przynajmniej kilka czynników.
Pierwszym z nich zdecydowanie jest produkcja. Dawno nie słyszałem albumu tak prymitywnie surowego, oddanego brutalizmowi, wyprutego ze wszelkich załagodzeń. Mechaniczna perkusja, tłuste gitary, do przesady wyeksponowany, pulsujący bas - jeśli pamiętacie, co stało się z Panterą po dołączeniu Philipa Anselmo, możecie już mniej więcej się zorientować, jakiego typu brzmienia wypełniają "Murder Act". Zaryzykowałbym nawet stwierdzenie, że skala surowości i siermięgi w pewnym stopniu przewyższa to, co serwowali Kowboje z Piekieł. Przyznaję: na początku miałem mały kłopot z zaadaptowaniem się do narzuconych mi warunków. Ostatecznie jednak zacząłem się niejako do tego dusznego klimatu przyzwyczajać. Rzekłbym nawet, że ma on swój urok - z premedytacją utrudnia odbiór, wymuszając na odbiorcy wniknięcie w brud i pył. Krążek zyskuje dzięki temu na autentyczności, kosztem przystępności - ale nikt przecież nie mówił, że będzie łatwo...
...natomiast to nie tak, że nie znajdziecie tu melodii, rozbudowanych sekwencji czy też zwykłych, czystych wokali. To wszystko było w metalu od dawna, i taką też formę hołdu przybrał Soulride. To jeszcze nie jest granie retro, choć duch dawnych lat pozostaje tu na widoku. Mnogość riffów, niemal popisowe solówki oraz bardzo zróżnicowane tempo to jedne z głównych elementów składowych albumu. Do tego dochodzi jeszcze znaczna różnorodność wokalna, gdyż Aleksandra "Shopena" Sadowskiego (próbującego chyba wszystkich możliwych technik wokalnych, od czystego śpiewu, przez szorstkie krzyki, aż po formę bliską growlu), poza (okazjonalnie) samymi muzykami z zespołu, wokalnie wspiera także dwóch gości. To była wokalistka grupy, Kamila Schmidt ("Three Witches", "Way of Life", "Soulride"), oraz znany Wam pewnie nie tylko z nazwiska Tim "Ripper" Owens (KK's Priest, dawniej Judas Priest), którego można usłyszeć w utworze "Final Escape". Tim dorzucił od siebie trochę podniosłego, heavymetalowego nastroju, który na reszcie materiału nie występuje powszechnie. Z Kamilą za to utworzono bardzo udany duet w postaci refrenu "Three Witches" - w kolejnych utworach jej rola zdaje się być nieco skromniejsza, przy czym nie znaczy to, że nie są one warte uwagi. Zaś jeśli o samego Shopena chodzi - szerokiej skali odmówić mu absolutnie nie mogę, przy czym wydaje mi się, że troszkę za bardzo daje się on ponieść patosowi, kiedy śpiewa wysokim tonem - choć z drugiej strony doświadczyłem tego tylko w pierwszych sekundach "This Is The End" - utworu mającego pewne zadatki na balladę. Ale balladę wciąż tłustą i surową, i za tę konsekwencję z kolei znowu plus dla zespołu.
Zdecydowanie czuć długość krążka. Choć różnorodność zastosowanych zabiegów daje o sobie znać, zespół konsekwentnie trzyma się jednego, konkretnego stylu, przez co momentami całość zdaje się odrobinkę zlewać. Czuć to zwłaszcza w finałowym, prawie jedenastominutowym utworze "Soulride", gdzie przez ostatnie parę minut dominuje głównie jeden motyw. Ze względu na jego bardziej niż zwykle rozbudowaną konstrukcję, wyróżniłbym ten numer jako swojego faworyta, gdyby był on jednak trochę krótszy i kończył się mocniejszym i bardziej zapadającym w głowie pomysłem. W obecnej sytuacji tytuł mojego ulubionego utworu przypada zatem singlowemu numerowi "Paralyzed" - w moim skromnym odczuciu najlepiej zaśpiewanym i o najbardziej zapadających w pamięci gitarach. Choć te gitarowe wielogłosy w "Strange Reality" również robią robotę... ostatecznie wybór jest mimo wszystko dosyć trudny.
"Murder Act" nie jest albumem dla każdego. Jednym będzie się dłużyć, inni poczują się przytłoczeni jego surowością. Po drugiej stronie barykady stoją ci, którzy poszukują siarczystego grania w dawnych klimatach - takiego, któremu ostrza się nie stępiły, i nie stępią jeszcze długo. Można się przyczepić o parę drobnostek, ale ostatecznie debiut Soulride wystawia muzykom dobre świadectwo.
7,5/10
Łukasz Kowalek (Barliniak)