Po rocznej przerwie, wróciłam na Castle Party w Bolkowie. Wracam również mniej więcej po takiej przerwie do pisania. Mam nadzieję, że już tak zostanie, bo jednak zatęskniłam za pisaniem o muzyce. Nie zmieniło się nic w kwestii motywacji, która towarzyszy mi, kiedy wybieram się na ten wyjątkowy festiwal. Line-up. W tym roku bowiem, głównym zespołem, dla którego przyjechałam do Bolkowa, był niemiecki Lord Of The Lost. Miło było również zobaczyć po raz kolejny szwedzki Deathstars.
Tym razem moja droga do Bolkowa była dość długa: samolot, pociąg, samochód. Była również dość męcząca, ale dałam radę, bo drogę na festiwal czy koncert, znosi się inaczej, jakoś tak lepiej. Do Bolkowa dotarłam już po północy z czwartku na piątek, zatem ominął mnie pierwszy dzień na małej scenie. Najbardziej chyba szkoda mi, że nie zobaczyłam Francuzów z Soror Dolorosa, bowiem jeszcze do tej pory mam w pamięci ich magiczny koncert z 2013 roku, z mojego pierwszego Castle Party. No cóż, może następnym razem.
W piątek, po wyspaniu się, a potem odebraniu opasek festiwalowych, ruszyłam na małą scenę. Napomknę tylko, dla tych co nie wiedzą, mała scena od dwóch lat zlokalizowana jest w miejscowym Domu Kultury, tam, gdzie byłe Sorento (kościół ewangelicki jest remontowany). Koncerty małej sceny już tu raczej zostaną.
W tym roku dokonałam dość szczegółowej analizy zespołów grających podczas tegorocznej edycji bolkowskiego festiwalu. Zaoszczędziło mi to na pewno wiele czasu, bo na miejscu ograniczałam się jedynie do tych pozycji, które uznałam za najbardziej interesujące. Niestety, inaczej postąpić się nie da, można zdecydować się tylko na jedną ze scen, ale mi zależało, żeby zobaczyć zespoły jednej i drugiej. Zatem z programem w dłoni, ruszyłam w piątek jeszcze przed rozpoczęciem koncertów.
Dla mnie zawsze punktem obowiązkowym jest piątkowy Metal Day na małej scenie. W tym roku rozpoczął się występem rodzimego Lilla Veneda, który zdaje się, że widziałam już przedtem pewnie ze dwa razy. Jak przystało na pierwszy zespół, zagrali coś ponad pół godziny. Ja oczekiwałam na zestaw numer dwa tego dnia, angielski Five The Hierophant. Ich występ spodobał mi się na tyle, że zostałam nieco dłużej. Magnetyzująca fajna mieszanka na pierwszy rzut niepasujących do siebie elementów, jazzowe wstawki saksofonu wokalisty w połączeniu z klimatycznymi post metalowymi przestrzeniami. Dobrze się tego słuchało. Ja lubię takie, wychodzące poza ramy gatunkowe, klimaty. Mniej więcej koło godziny osiemnastej udałam się wreszcie na główną scenę zamkową. Tam obejrzałam końcówkę koncertu Whispers In The Shadow, i potem zostałam już na Aeon Sable i Dawn Of Ashes. O ile Niemcy z AO nie przykuli jakoś szczególnie mojej uwagi, to już Amerykanie z DOA jak najbardziej. Solidna dawka industrialu, w mrocznym i agresywnym wydaniu. Generalnie ich koncert uważam ze jeden z najlepszych tej edycji. Widać było, że cały zamek bardzo dobrze bawił się przy ich muzyce, co po raz kolejny pokazuje, że bardziej metalowa muzyka lepiej się sprawdza podczas Castle Party. Po ich występie znów pojawiłam się na małej scenie, bo tam obowiązkowo musiałam posłuchać Mord’A’Stigmata. To są moje klimaty. Bardzo lubię post black metalowe granie i ewidentnie takie dźwięki wchodzą mi do głowy najlepiej. Zespół ten również miałam okazję widzieć na żywo kilka razy, i nigdy mnie nie zawiedli. Tym razem również. Choć ostatni album nie leży mi tak dobrze jak ich przedostatnie wydawnictwo, nie mniej na żywo było bardzo dobrze. Cała sala podczas ich występu była pełna, i na pewno można przyznać, że stworzyli wyjątkowy klimat. Po ich koncercie zostałam na chwilę na Hexvessel, z jednej podstawowej przyczyny, bo to fiński zespół. Nic nie poradzę na to i nie zmienię swojej opinii, że Finowie robią jedyną w swoim rodzaju muzykę. A że niemal wszystkie moje ulubione bandy są z Fi i sama też się już tam zakotwiczyłam na dobre, to oczywiste, że każdy fiński zespół muszę sprawdzić. Pełne instrumentarium na scenie, długie, skutkujące niezłą obsuwą czasową, przygotowania. Z tej właśnie przyczyny musiałam szybko znikać z ich koncertu, bo na dużej scenie już szykował się Deathstars.
Mniej więcej w godzinach popołudniowych widziałam Panów z Deathstars, jak przechadzali się z piwkiem po zamku. Zbytnio zakamuflowani nie byli, parę osób ich wyśledziło i zrobiło sobie pamiątkowe zdjęcia. Ja ich trochę “obfociłam z ukrycia”. Przyznam, że koncert Deathstars był jednym z dwóch najważniejszych dla mnie punktów tegorocznej edycji CP. Poprzednio widziałam ich tylko raz, bodajże w 2015 roku w Krakowie. Nigdy wcześniej nie byłam fanką tej szwedzkiej grupy, jednak ich ostatnia płyta naprawdę mi się podoba, i od tej pory staram się śledzić ich muzyczne poczynania. Krakowski koncert był bardzo udany, zatem naprawdę czekałam na ten bolkowski występ.
Bez zbędnej obsuwy, koncert Deathstars rozpoczął się z niezłym rozmachem. Wspomnieć trzeba, że ostatnio do zespołu powrócił jego były gitarzysta Eric Backmann. Jak to w przypadku Deathstars, mogliśmy liczyć na fajne show. Jeśli chodzi o setlistę, dostaliśmy solidny przekrój przez większość wydawnictw. Utwory z ostatniej płyty, takie jak “All The Devil’s Toys”, czy “Perfect Cult”, przeplatane były najbardziej znanymi, jak “Metal”, “Death Dies Hard”, “Synthetic Generaions”, czy “Blitzkrieg”. Zespół świetnie się bawił na scenie i miał bardzo dobry kontakt z publicznością. Wokalista Andreas “flirtował” z gitarzystą Eric’iem, co podkręcało atmosferę wśród publiki. Lider formacji, gitarzysta Emil “Nightmare” Nodtveidt, brat legendarnego wokalisty Dissection, wraz z basistą Skinny’m energicznie przemierzali sceną wzdłuż i wszerz. Deathstars na pewno udowodnili swoim występem, że industrialny metal z elementami elektroniki chyba najlepiej sprawdza się na imprezie takiej jak Castle Party, nawet mimo takiego mankamentu, jakim jest wokal Andreas’a.
Jako, że ja przed sobą miałam jedynie festiwalową sobotę, tylko w piątek mogłam pozwolić sobie na jakieś aftery. Tak też zrobiłam, zaraz po koncercie Deathstars pozbyłam się mojego narzędzia pracy i pobiegłam na after na małej scenie. Tam grał między innymi mój znajomy, Moloch. Mimo, że ja nie słucham tego typu dźwięków, jego występ wydał mi się dość ciekawy i na pewno nieco inny niż w przypadku większości DJ-skich setów na CP. Widać, że jednak w przypadku tego typu muzyki, przemyca gdzieś klimat ze swoich black metalowych wydawnictw. Na występie Molocha pozostałam niemal do końca, po tym udałam się do Hacjendy, żeby zobaczyć, co tam się dzieje. Jak to zwykle w Hacjendzie, ludzie tańczyli i bawili się. Gotycka dyskoteka trwała do wczesnych godzin porannych. Ja przez chwilkę tam posiedziałam i znów pobiegłam na małą scenę, tam swój set prezentowała thuringwethil. Pobyłam tam jeszcze przez chwilę, i udałam się na kwaterę, żeby wyspać się przed sobotą.
Festiwalowa sobota miała również kilka interesujących punktów, oczywiście poza Lord Of The Lost, z powodu którego właściwie przyjechałam na CP. Jak w przypadku piątku, również i sobotę rozpoczęłam od małej sceny. Tam swoim występem scenę otwierał polski muzyk, gitarzysta występujący pod nazwą Noche Oscura. Post gitarowe dźwięki pomieszane z ambientem, tworzyły ciekawy klimat razem z wizualizacjami. Mimo jeszcze wczesnej pory, sala podczas jego występu nie była wcale pusta. Po kilkunastu minutach wyszłam z Domu Kultury i udałam się na scenę zamkową, bo tam już instalował się brytyjski projekt Darkher. Wiedziałam, że na pewno będę chciała pozostać na tym koncercie do końca, ponieważ z tego, co przesłuchałam w internecie, wiedziałam, że będzie to na pewno bardzo ciekawy występ. Rudowłosa gitarzystka-wokalistka o wyjątkowym głosie plus perkusista. Razem stworzyli coś naprawdę pięknego. Do tego pogoda bardzo dostosowała się do tego atmosferycznego doom metalu i zaczął padać deszcz. Drugą część koncertu oglądałam z góry zamku. Muszę przyznać, że w mojej opinii był to jeden z kilku najlepszych koncertów tej edycji CP.
Po koncercie Darkher, pozostałam na zamku aby zobaczyć występ naszej Agressiva 69. Nigdy nie byłam fanką tego zespołu, ale wiem, że wielu bywalców Castle Party zawsze czeka na ten zespół. Sporo zatem osób zebrało się pod sceną podczas ich koncertu. Ja po chwili znów ruszyłam na małą scenę, bo tam instalował się polski dwuosobowy skład Inner Vision Laboratory. Znów ambientowe klimaty w połączeniu z wizualizacjami stworzyły magiczną atmosferę. Po ich koncercie udałam się na mały odpoczynek, jakieś jedzenie i picie. Na małą scenę powróciłam na The Devil And The Universe. Totalnie nie moja stylistyka (nie lubię tych wszystkich “rogatych” klimatów). Chciałam ich zobaczyć z czystej ciekawości, bo wiem, że wiele castlowych fanów za nimi przepada, co ewidentnie było widać pod sceną. Mnie to jednak totalnie nie pasowało, więc po chwili ruszyłam spokojnie na zamek, bo tam miał zagrać najważniejszy zespół tej edycji.
Lord Of The Lost to niemiecki band, sprawnie poruszający się w przeróżnych klimatach, od rocka, metalu, poprzez industrial, gothic, czy electro. Na czele grupy stoi niezwykle charyzmatyczny Chris Harms. Zespół jest głównie znany w swoim kraju, ale koncertuje praktycznie po całej Europie. Występ bolkowski to był drugi występ LOTL w Polsce. Ja byłam bardzo ciekawa, jak wypadają na żywo, bowiem z płyt słucha się tego wybitnie dobrze. Muszę przyznać, że zaskoczyli mnie bardzo. Niesamowita wprost energia na scenie i niesamowity kontakt z publicznością, łącznie ze schodzeniem ze sceny i witaniem się z ludźmi w trakcie koncertu. Skład tej kapeli od jej początków, nieco się zmienił, ale ten, który jest aktualnie, to naprawdę wybuchowa mieszanka. W trakcie koncertu usłyszeliśmy “On This Rock I Will Build My Church”, wyjątkowe “Loreley” i “Morgana”, mój ulubiony “Black Halo”, “Drag Me To Hell”, poza tym chyba najpopularniejszy i kultowy zarazem “Six Feet Underground”, a także “Blood For Blood”, “Doomsday Disco”, “Die Tomorrow”. Na końcu w iście latynoskich klimatach, “La Bomba”. Ja byłam tym koncertem naprawdę zachwycona. Dosłownie. I muszę stwierdzić, że nie spodziewałam się aż tak dobrego występu. Na żywo LOTL zyskuje dwu, a może i trzykrotnie. Zatem każdemu, kto lubi ich z płyt, a jeszcze nie widział na żywo, naprawdę polecam. Najbliższa okazja ku temu nadarzy się w styczniu 2020 w Krakowie.
Warto było tym razem lecieć tyle kilometrów na Castle Party. Zespoły, które chciałam zobaczyć, mnie nie zawiodły, to najważniejsze. Poczuć atmosferę CP-ka, poczułam. Tylko wszystko jak zwykle za szybko. Za szybko koncerty, za szybko spotkania, przyjazdy i odjazdy. Nie wiem doprawdy, ile trzeba by było tam posiedzieć, żeby nasycić się atmosferą. Pewnie z tydzień. Może. Jestem ciekawa, co przyniesie następny rok. Pewnie już część obstawiona, co Panie Krzysztofie? Tradycyjnie, dzięki! W ostatnim zdaniu pozwolę sobie zawrzeć moje życzenia koncertowe na CP 2020: Amorphis (lub/i Hallatar), Mgła, Siddharta. Chyba więcej do szczęścia nic mi nie potrzeba...