Pianista, wokalista, showman... Victor Wainwright – bluesman pochodzący z Savannah w stanie Georgia – będzie jedną z gwiazd tegorocznej edycji Rawa Blues Festival. Nominowanego do nagrody Grammy artystę posłuchamy na żywo 12 października w katowickim „Spodku”! Przed koncertem – warto poznać go bliżej...
Jak opisałbyś początki swojej przygody z muzyką?
Można powiedzieć, że wszystko zaczęło się dzięki dziadkowi oraz mojemu tacie – moim największym mentorom. Obydwaj byli profesjonalnymi muzykami. Poza technicznymi umiejętnościami, nauczyli mnie jednej bardzo ważnej rzeczy: że w muzyce tak naprawdę nie liczy się to co grasz, tylko jak to grasz. Mój dziadek odszedł w grudniu 2017, ale każdego wieczoru, gdy wychodzę na scenę, czuję jego obecność. Dziadek uwielbiał występy bardziej niż cokolwiek innego...
Którzy z artystów – spoza rodzinnego kręgu - byli Twoją największą inspiracją?
Ogromny wpływ miał na mnie B.B.King. Starałem się podążać w jego kierunku. Oczywiście jego muzyka była wspaniała, ale również jego postawa, pozytywne nastawienie i ciężka praca jaką wykonywał po prostu wbijały w mnie w ziemię, zresztą nadal tak jest. Miałem kiedyś zaszczyt otwierać jego koncert w Daytona Beach. To był mój pierwszy występ na dużej scenie. Sprzedano wówczas 2,5 tysiąca biletów. Nie zapomnę tego koncertu do końca życia...
Inspirowali mnie również artyści komediowi, których praca estradowa jest nie lada wyzwaniem. Wielebny Billy C Wirtz wprowadził mnie w świat bluesa. On łączył w swoich występach muzykę i humor, co było dla mnie wówczas czymś odkrywczym. Mistrzowsko potrafił dyrygować tłumem, który niemal jadł mu z ręki. Wiele się od niego nauczyłem.
Muszę też wspomnieć o jednym ze spotkań – chociaż akurat niemuzycznym - ze słynnym Pinetopem Perkinsem, pianistą legendarnego Muddy Watersa. O 4 nad ranem poprosił mnie, żeby zabrać go na cheesburgera do McDonalda. Wcześniej zdążyliśmy osuszyć butelkę whisky i wypalić parę paczek fajek. Wtedy jeszcze paliłem... Perkins był już wtedy po osiemdziesiątce, dożył 97 lat...
Z kim – spośród współczesnych muzyków – najbardziej chciałbyś pracować?
Wskazałbym Warrena Haynes'a.
Twoja pierwsza reakcja na wieść o nominacji do nagrody Grammy to...
Zawsze chciałem wiedzieć, jakie to uczucie – zgarnąć główną wygraną na loterii. Teraz chyba już wiem...
Jak zarekomendowałbyś nową płytę komuś, kto jeszcze nie miał okazji posłuchać Twojej muzyki?
„Victor Wainwright & The Train” to pierwszy z serii albumów, na którym naszym celem było zagranie muzyki brzmiącej bardzo znajomo dla słuchacza, ale zarazem dostarczającej mu mnóstwo zabawy. Jesteśmy poszukującymi muzykami i ciekawość towarzyszyła nam w całym procesie twórczym. Jestem dumny z tego co udało się nam osiągnąć na tym materiale. Mam nadzieję, że kiedy ktoś sięgnie po naszą muzykę z tej płyty, ona prostu wskoczy na niego i mocno go uściska. Czas się uśmiechnąć, wsiądźcie z nami do tego pociągu i w drogę!
Przedstaw proszę zespół, który towarzyszy Ci obecne na scenie.
Billy Dean na bębnach. Gość, który gra ze mną od dziesięciu lat. Dalej... Terrence Grayson, basista z pięcioletnim stażem w moim zespole. Gitarzysta Pat Harrington – gramy razem od trzech lat. W zeszłym roku zagraliśmy sporo koncertów ze wspaniałą sekcją dętą w składzie: Mark Earley – saksofon oraz Doug Woolverton – trąbka. The Train jest jak rozpędzona lokomotywa, w której wszystkie części działają bez zarzutu.
W jaki sposób potrafisz utrzymać wysoki poziom energii podczas wyczerpujących tras koncertowych?
Często się nad tym zastanawiam... Myślę, że to widownia i duża liczba fanów naszej muzyki sprawia, że szybko ładuję akumulatory, by zagrać kolejny żywiołowy koncert.
Czas poza sceną najchętniej spędzasz...
Zwykle z Riley'em – to mój Boston Terrier, pupil towarzyszy mi nawet, gdy gram w domu na fortepianie. Mam również karnet do jednej z sieciówek fitness. Trzeba dbać o kondycję!
Rozmawiał Robert Dłucik (rawablues.com)