„Cieszę się, że się odrodziliśmy” – wywiad z Arturem Janiszewskim z zespołu Arcane Cathedral
- Barliniak O Muzyce 05 Wrz 2024
- podziel się
Wielu na ich miejscu pewnie by się poddało. Trzyletnia przerwa w działalności, wielokrotne zmiany w składzie… Ale pasja do grania potrafi być znacznie silniejsza niż mogłoby się wydawać. O pasji, ale także o trudach wynikających z grania w zespole (no i, jak można się domyśleć, o planach na przyszłość) przeczytacie w poniższej rozmowie a Arturem Janiszewskim, perkusistą krośnieńskiego zespołu Arcane Cathedral.
Łukasz: Arcane Cathedral założono w 2014 roku, od tego czasu w składzie przewinęło się sporo muzyków... mieliście też trzyletnią przerwę w działalności. Mimo to dalej gracie - co trzyma Was w ryzach?
Artur: Mój upór. Jesteśmy z Wojtkiem (Mrozem – basistą oraz wokalistą zespołu – przyp. red.) jedynymi członkami zespołu z oryginalnego składu. Staraliśmy się działać przed zawieszeniem działalności, ale to jakoś nie siedziało po prostu. Półtora roku czy dwa lata po tym, jak przerwaliśmy działalność, napisałem do Wojtka: „Słuchaj, brakuje mi tego grania”. Wojtek na to że też mu tego brakuje. Zaczęliśmy szukać nowej wokalistki, początkowo miał to być tylko projekt studyjny – żeby coś wydać, coś nagrać, i tyle. Znaleźliśmy Alinę (Duszczyńską, obecną wokalistkę grupy – przyp. red.), i się okazało że ona by też bardzo chętnie koncerty pograła. Następnie znaleźliśmy kolejnych muzyków, ci muzycy się zmieniali… W tym składzie, w którym teraz gramy, mam nadzieję że zostaniemy na dłużej – możliwe też, że dołączy do nas drugi gitarzysta.
Ł.: W jednym z postów na Waszym Facebooku można wyczytać, że wróciliście właśnie dzięki Alinie.
A.: Tak, to była bardzo zabawna sytuacja: mamy wspólną znajomą, która kiedyś do mnie napisała z pytaniem, czy nie chcemy zagrać na Juwenaliach w Krośnie, a było to zanim się reaktywowaliśmy. Odpisałem że nie mamy jak, że nie mamy wokalistki… a ona na to: „Tu obok mnie siedzi dziewczyna, ona śpiewa – może byście się zgadali?”. I tak oto czystym przypadkiem żeśmy się z Aliną zgrali.
Ł.: Co było przyczyną zawieszenia działalności zespołu?
A.: Życie. Jeden gitarzysta wyjechał do pracy, Wojtek wyjechał do Krakowa do pracy, on tam teraz zresztą mieszka. Ale jakoś dajemy radę – jak był on wokalistą i gitarzystą to nie było takiej opcji żeby on nie przyjeżdżał na próby, a jak jest wokalistą i basistą, którego i tak nie słychać (śmiech), to można to jakoś ogarnąć. Gitarzystę mamy na miejscu, drugi gitarzysta mam nadzieję że też dołączy, i tak nam się będzie fajnie w trójkę komponować. A wokaliści, no nie oszukujmy się, też nie są aż tak bardzo na tych próbach potrzebni czasem. Fajnie jak są, ale nie są niezbędni, tak jak na przykład ja, siedzący za perkusją, czy gitarzyści.
Ł.: Kwestie takie jak pandemia nie miały wpływu na ewentualne próby wznowienia działalności?
A.: Myśmy wtedy i tak nie grali dużo przed tą przerwą, z tego co pamiętam, więc nie. Ale ogólnie się wtedy tyle rzeczy działo… Wojtek przyjechał raz z gitarą do Krosna, i tak żeśmy się wtedy zgadali, że sobie pogramy. Fajnie nam się grało, i później faktycznie, pandemia przyszła. Ale to nie wpłynęło na jakiekolwiek decyzje, bo i tak myśleliśmy o działaniu w studiu. Dopiero po pandemii jakoś to wszystko ruszyło. Ruszyło, i teraz się cieszę, że jest tak jak jest.
Ł.: Obecnie macie na koncie dwa wydawnictwa: pełen album „Shivers” oraz EPkę „Reborn”, które dzieli sześć lat. Oczywiście różnice między nimi słychać wyraźnie, ale jak to wygląda od drugiej strony? Jak czas wpłynął na podejście do tworzenia?
A.: Czas zawsze na to wpływa, szczególnie że myśmy „Shivers” pisali bardzo długo… są tam numery, które teraz po prostu bym wywalił, ale są i fajne numery, których do tej pory słucham, bo zwyczajnie mi się podobają. Tworzyliśmy częściowo na próbach, częściowo jak ktoś coś wymyślił: dorzucaliśmy to do Guitar Pro, na próbie ogrywaliśmy i składaliśmy w jedną całość. W przypadku „Reborn” było podobnie, tylko wtedy też mieliśmy roszady w składzie, więc utwory pisaliśmy głównie ja i Lena Skowrońska, czyli nasza była gitarzystka, a reszta się dopisywała. W czasie komponowania dołączył Paweł (Serwatka, były basista zespołu – przyp. red.), on też wniósł coś od siebie, zwłaszcza w „Lady of Chaos”. Pozostałe utwory powstały właściwie we dwójkę. Nie siedzieliśmy całym zespołem, bo nie było takiej możliwości – kontaktowaliśmy się jednak przez internet, więc mimo wszystko uważam że każdy nasz utwór to utwór całego zespołu. To taki kolaż naszych zainteresowań, naszych partii – nie wtrącaliśmy się wzajemnie w swoje prace.
Ł.: Tytuł „Reborn” pewnie nie jest przypadkowy…
A.: Nie jest, u mnie tytuły i teksty nigdy nie są przypadkowe, także od samego początku chciałem taki tytuł, bo to było w istocie takie odrodzenie zespołu. I cieszę się, że się odrodziliśmy.
Ł.: Aktualnie jesteście w trakcie trasy koncertowej promującej „Reborn” – za Wami już cztery występy. Na ostatnich dwóch – w warszawskim klubie VooDoo oraz krakowskim Garage Pubie – zarejestrowaliście Wasz pierwszy teledysk. Skąd pomysł na live video?
A.: Ze względów finansowych. Znacznie taniej jest wziąć w trasę fotografa, który jest twoim kolegą i ma aparat, wziąć jedno GoPro, i zarejestrować cokolwiek i to zmontować, niż zapłacić komuś kilka czy kilkanaście tysięcy, w zależności od tego, jaki teledysk chcesz. Można to zrobić z niższym budżetem, ale jest to problematyczne też logistycznie. Albo kogoś zatrudniasz, albo się tym sam zajmujesz, a jak nie masz czasu, to to odkładasz, odkładasz, odkładasz… myśmy teledyski planowali od grudnia tak naprawdę.
Ł.: Od grudnia, czyli to nie była spontaniczna decyzja?
A.: Live na koncercie to była bardzo spontaniczna decyzja, powstała dwa tygodnie przed koncertem. Powiem szczerze, że się wtedy zirytowałem, że nie mam czasu załatwić i ogarnąć nagrania koncertu, żeby to szło w sieć i się promowało. Stąd pomysł na live video. Nie wyszło idealnie, bo przegrzewał nam się laptop z samplami, przez co zaczęło pływać tempo. Na nagraniu to słychać jak jasna cholera, ale widownia się nie zorientowała… my to jednak słyszymy, i połowa nagrań nadaje się do kosza. Straciliśmy pełno fajnych ujęć. Jest to trochę rzeźbienie, ale mimo wszystko jestem zadowolony z efektu.
Ł.: Czyli na przyszłość będzie wiadomo, co w takiej sytuacji zadziałać.
A.: Wyciągamy wnioski za każdym razem. Przyznam, że były to dla nas bardzo trudne koncerty: duże kluby, no i graliśmy pierwszy raz z odsłuchami dousznymi. To była dla nas nowość, ale grało nam się super, a na przyszłych koncertach na pewno będzie jeszcze lepiej. Trzeba dostrzegać to co nie wyszło, i poprawiać to na następnych występach. Jak się nie rozwijasz, to stoisz w miejscu i w końcu zaczynasz się cofać.
Ł.: W ramach trasy zagracie niebawem w tarnowskim Stowarzyszeniu "Przepraszam". To chyba nie jest zwykły klub…
A.: To jest świetny klub, myśmy tam już wcześniej grali. Mały, klimatyczny, zarządzany przez Olę oraz Anię – po godzinach, bo też normalnie pracują na etacie. Organizacyjnie to jest poziom VooDoo, ale na mniejszą skalę. To klub w piwnicy, ja jeszcze pamiętam, że swój drugi koncert grałem w klubie studenckim „Przepraszam” w Tarnowie, który był obok tej piwnicy. Jezu, to już siedemnaście lat temu było… Dziewczyny wyciągnęły ten klub z długów, zdaje się. Pozytywne, chętne do współpracy, do pomocy… a ja też osobiście lubię takie inicjatywy, że ktoś oddolnie coś prowadzi, nie ma kasy ale pasją wyciąga to na powierzchnię. Klubów w Polsce na południu też jest mało, więc trzeba wspierać takie inicjatywy za każdym razem. Oby im się udało tak rozwinąć ten klub, żeby zapewnił im dochód. Jedna z lepszych miejscówek na mapie Polski, i na mapie miejsc w których grałem.
Ł.: Co planujecie po trasie koncertowej?
A.: Prawdopodobnie będziemy dalej grali – pisałem już do klubów, może uda się gdzieś dalej spróbować, choć wiadomo że wymagałoby to zaplecza finansowego. Życie – my dokładamy do koncertów. Nawet jeśli mi się zwróci klub, to dokładam do paliwa, do hotelu… trzeba jednak odpocząć, te parę godzin się przespać. Gramy tak jak 99% zespołów w Polsce, czyli tak zwane trasy weekendowe. Dwa, trzy koncerty w weekend, i wracamy do pracy. A co będzie? Jest w planach parę rzeczy, ale teraz nie chcę nic zdradzać. Mam nadzieję że uda się wyjechać za granicę.
Ł.: Nie chcesz zdradzać, ale spróbuję dopytać: coś w studiu się może będzie dziać?
A.: Mamy niezarejestrowane utwory, które gramy na żywo, mamy kilka pomysłów które są w trakcie tworzenia, tylko po prostu nie mamy czasu na to, by do tego twardo przysiąść. Ale jak skończymy trasę w grudniu, to będziemy mieli te kilka miesięcy przerwy, by odpocząć, zresetować się i zacząć od nowa. Myślimy o nagraniach, ale tu znowu – pieniądze. EPkę zrealizowaliśmy częściowo w studiu, częściowo samodzielnie, ale współpracowaliśmy z naprawdę porządnym studiem w zakresie miksu i masteringu (Heinrich House – przyp. red.). Mamy też od Filipa Hałuchy (właściciela studia – przyp. red.) bardzo dużo feedbacku, co robić by następnym razem wszystko brzmiało lepiej. Nie ukrywam – ja jestem ambitnym człowiekiem. Mamy już tytuł kolejnej płyty – raczej też EPki, z tym że dłuższej, mamy wstępny pomysł na okładkę (moim zdaniem sztos, ale też nic więcej nie zdradzę). Będzie myślę pięć, sześć utworów, bo na tyle nas będzie stać, żeby to nagrać. Mam nadzieję że to się uda w przyszłym roku. Nagrania częściowo też chcemy zrealizować sami, ale z drugiej strony myślimy nad zatrudnieniem producenta. Jak się człowiek ogrywa z tymi numerami przez kilka miesięcy, to już nie słyszy, co tam może być złe. Mieliśmy taką sytuację, w której w jednym fragmencie „Lady of Chaos” totalnie nie siedział jeden riff, który nagraliśmy. I co z tym zrobić, jak ja siedzę w Legionowie, a Lena w Sanoku? Mogę zdradzić, że po prostu na gitarze dograł się tam Filip, i tyle w temacie. Wyszło dużo, dużo lepiej.
Ł.: Tak więc radzicie sobie, choć odległości też Wam nie sprzyjają.
A.: Tak, tak - próby tak naprawdę gram ja, Oskar (Gęborys, obecny gitarzysta zespołu – przyp. red.), Wojtek też przyjeżdża… Od października będzie z nami też Alina, która teraz wyjechała za pracą do Krakowa. Wtedy też pewnie mocniej skupimy się na nowych numerach. Oskar jest z nami od niedawna, i musieliśmy mocno przysiąść by porządnie ogarnąć te kilka numerów na koncerty. No i je przearanżować: wcześniej było na dwie gitary, teraz jest na jedną… Nie skupialiśmy się na tym, by koniecznie coś nowego tworzyć, tylko żeby te koncerty grać dobrze. Mimo wszystko zagranie w VooDoo jest pewną nobilitacją, to duży klub, znany w stolicy i nie tylko. I chyba jeden z najlepszych w jakich byłem. Mogliśmy pokazać się na scenie obok zespołów Inverne i Landscape Of Souls, które mają znacznie więcej doświadczenia od nas – a my gramy ostatni, to nasza trasa, więc nie możemy zagrać gorzej. Tak więc cisnęliśmy mocno Oskara – były wpadki, nie ma co ukrywać, ale też nie do końca z naszej winy, też nie licząc tego laptopa. Urwany pasek od gitary na koncercie, a my jesteśmy w połowie numeru… ale poradził sobie Oskar, więc jestem bardzo z niego zadowolony, i bardzo dobrze że do nas dołączył.
Ł.: Czy chciałbyś coś przekazać czytelnikom Szarpidruta?
A.: Po pierwsze, chciałbym podziękować portalowi Szarpidrut za to, że nas tak wspieracie i tak promujecie naszą muzykę. A czytelnikom… przychodźcie na koncerty. Nie tylko nasze – jeśli macie znajomych którzy grają w kapelach, przyjdźcie, kupcie bilet, kupcie merch. Wspierajcie zespoły, które się rozwijają, bo jeśli nie będzie publiczności, to nie będzie zespołów, i tyle.
Rozmawiał Łukasz Kowalek (Barliniak)